poniedziałek, 13 maja 2013

Zachęta zachęca!

  Porada dla uciemiężonych posiadaczy bachorów. Jeśli starasz się nie schamieć do reszty, korzystaj z opcji dni za free w instytucjach kulturalno - oświatowych.
  Pójdziesz z bacho na wystawę, prawie gówno zobaczysz, będziesz miał bóle krzyża od noszenia dzieciów na rękach, zawiasów szczęki od gadania i zwracania uwagi potomstwu. Telepać też cię będzie, gdyż tam gdzie cicho, gnojki będą głośno, gdzie nie wolno wchodzić - wejdą, ale za nic nie zapłacisz!!!
  Uprzejmi inaczej ochroniarze i personel placówek qlturalnych zawsze znajdą dobre słowo dla śniętej rodziny. Pewnie sobie myślą, że manto bachorom by się przydało, a te młode, nowoczesne rodzice to wychowują takich popaprańców.  Sami pewnie nie wiedzą do jakiej klasy chodzą ich dzieciary,  o ile chodzą w ogóle,  ale dyscypliny będą uczyć!
  Boskie są skrzywione picze, ups panie, które czują się władczyniami galeryjnych terenów i drą japy, kiedy 2-latek jest w promieniu mili od eksponatu: " Tam się nie wchodzi!!!".
  Przecież wiem, że się nie wchodzi i tak wyluzowana nie jestem. Gdybym nie wiedziała, jak trzeba się zachowywać w tym przybytku, to bym nie przylazła, co nie!!!
  I weź tu człowieku ucz dzieci od początku, od maleńkości, miłości do sztuki. A kysz!!! Niech gania lepiej z witką za gęsiami i piasek żre.
  No ale pamiętajmy, że NIE ZAPŁACILIŚMY ZA TO NAWET ZŁOTÓWKI.  To jest najważniejsze, bo tak to człowiek zły by był, że mógł wydać na wino i też kulturalnie wypić przed telewizorem, kiedy bacho śpią i samemu też zasnąć na kanapie i w kompletnym odzieniu!
 
A i mądrości ponadczasowe na makatkę można wrzucić.
 A może coś jednak będzie z tego gnoja?

sobota, 27 kwietnia 2013

Marzenia te duże i te maleńkie

  Każdy z nas powinien mieć marzenia. Prozaiczne stwierdzenie, które słyszeliśmy już milion razy. Zawsze marzenia kojarzą nam się z czymś nieosiągalnym i większość z nas od razu skazuje je na porażkę. Owszem plany ale marzenia? To się nie uda. Bądźmy dorośli. 
 A ja się buntuję. Wiem, że marzenia się spełniają. Recepta jest banalna ale wykonanie nie zawsze proste. Marzenie musi być celem, do którego dążymy i dla którego przygotowujemy plan działania. Krok po kroku, konsekwentnie musimy starać się go osiągnąć. Nie będzie zawsze łatwo. Czym większe marzenia,  tym większe przeszkody będziemy napotykać. Szczęście to towar luksusowy. Czasami nawali psychika i to nasz największy wróg, ale jeśli uda nam się z nią dogadać i zaprowadzić wewnętrzny ład, to zapewniam, jest sprzymierzeńcem i przyjacielem. Nie możemy się bać. Walczmy ze swoimi lękami i słabościami. Wierzmy w siebie i znajmy swoją wartość. 
  Mam pełne prawo propagować taką ideologię. Byłam na górze i w głębokim dole. Zawsze jednak walczyłam z sobą i z przeciwnościami.  Najważniejsze dla mnie osoby nigdy nie pozwalały mi się poddać. 
  Jestem szczęśliwą osobą, która może naprawdę wiele :)

środa, 3 kwietnia 2013

Na później...

Czemu tak?
Czemu ja?
Czy kiedyś się nauczę, żeby zrobić wczoraj to, co ma być zrobione jutro?!
Może moja podświadomość nie może funkcjonować bez wyrzutów sumienia?
Czasami udaje mi się nadgonić. Dziękuję wtedy losowi za kolejną szansę, za plaskacza w twarz.
Wymagam od Nich, a sama czasami nawalam. Nie jestem dobrym wzorem...ale postaram się. Nauczę Ich!
Dzisiaj jest właśnie ten dzień, kiedy się udało. Przełożyłam rozmowę z niedzieli na poniedziałek. W poniedziałek nikt nie podnosił słuchawki...
Dzisiaj mogłam do Niej mówić, dotknąć ją.
Prowadziłyśmy semi dialog. Najcudowniejszy i jeden z ważniejszych w naszym długim, wspólnym życiu.
Nie jestem gotowa na milczenie.
Nigdy nie będę...

środa, 13 marca 2013

Dym, feminizm i poezja

  W związku z tym, że BXVI powiedział nara, wszyscy czekają na dym. I wierzący i niewierzący komentują te wydarzenia na swój sposób.
  Oczywiście zawsze jakaś mądrość wypływa przy takich okazjach z ust gorliwych katolików. Tym razem w programie Fakty po faktach (polecam od 10 minuty) Marek Jurek (patrz. gdyby ktoś nie znał dobrodzieja ) kolejny raz oślepił i ogłuszył mnie swoimi poglądami, niczym grzyb atomowy.

  Wreszcie zrozumiałam swoją rolę,
  na tym ziemskim łez padole!
  Bez celu stąpa po nim moja noga,
  Już i tak nie porodzę Boga!

Amen!

Nie mogłam się oprzeć!

  Przyszło nam żyć w czasach, kiedy zalewani jesteśmy zewsząd przepisami na kolejne cud potrawy, okraszone artystycznymi fociami.

  Kaszotta, pęczotta, ryżotta. Radosne krówki dające mleczko na szczęśliwe sery. Ziarno mielone w żarnach, w promieniach słońca, a w kącie obserwuje wszystko pajączek. Zapewne równie euforycznie ustosunkowany do życia, jak krówki i sery. Wszystko w cudnych naczynkach, z których każde ma swoją "niebanalną" historię. Jedno przyjechało z Londynu. Inne z pchlego targu, którego na pewno nikt, poza natchnioną blogerką, nie zna.

  Każdy przepis nie jest jedynie przepisem. Jest swoistego rodzaju analizą strukturalną autorki. Rozkładaniem zwykłego dnia na czynniki pierwsze i budowaniem z nich na nowo dnia niezwykłego, tajemniczego, metafizycznego. Dnia, którego zwykły śmiertelnik nie jest godzien przeżyć. Tego zaszczytu dostąpić mogą jedynie jednostki wybitne, uduchowione, dotknięte bożym palcem.

  Na koniec takiego grafomańskiego wywodu kulinarno-filozoficznego, będącego dla mnie istną torturą średniowieczną, czymś na kształt łamania na kole, sypią się niczym łupież, lajki. Cudnie, pycha, wow, oh, eh, ah, spróbuję, wspaniale.
Bywa, że między zachwyty czasami wkrada się głos zdrowego rozsądku, powszechnie przez uduchowione blogerki zwany hejterstwem. Ooo nie!!! Giń siło nieczysta!!!

  Spokojnie i z czystym sumieniem mogę dołączyć to tej hejterskiej mniejszości. Dla mnie i niewielu takich jak ja, liczy się przepis, smak, efekt. Nie intereują mnie ptaki, które latały nad pobliskim jeziorem, jako wstęp do pierogów. Ba! Dorzucę nawet przepisik na matkową pomidorową zupę krem, która wzmacni ciało i więzi.

Matkowa ekspresowa pomidorowa zupa krem wzmacniająca ciało i więzi


  • Przywieź od babci, mamy, teściowej, przyjaciółki (najlepiej znanej i z zagranicy) domowej roboty sok pomidorowy. Każda z nich będzie zadowolona, że ubędzie słoików z piwnicy, bo kto wypije 40 słoików soku pomidorowego.
  • Będzie idealnie, jeśli ten sok wcześniej przygotowałyście razem, w ramach zacieśniania relacji. Same zbierałyście pomidory z krzaków i obsiadały was muchy w tunelu. Nie ważne, że matka zawsze wie lepiej, teściowa doprowadza Cię do stanu przedzawałowego, a z przyjaciółką wolisz się napić wina i przegadać całą noc.
  • Wlej 1l soku do gara. Zagotuj. Dopraw do smaku solą, świeżo zmielonym pieprzem i świeżą bazylią.
  • Dodaj obranego ziemniaka lub nawet dwa. Gotuj, aż będą miekkie.
  • Wszystko zblenduj, zmiksuj, zmalakseruj.
  • Wlej gorący krem do miseczki.
  • Wrzuć kilka kostek twardego sera greckiego.
  • Na wierzch walnij listek bazylii.
  • Cyknij instagramem focisza.


Smacznego Moje Najdroższe Cukiereczki...tse tse tse!

wtorek, 5 marca 2013

Wysypka wiosenna

  Wypełzły na powierzchnie. Już są. Widoczne, chociaż szare i nijakie. Wystarczy, że zrobiło się ładniej, cieplej, słonecznie. Korki na chodnikach. Idą pojedynczo i parami. W zastraszająco szybkim tempie tworzą grupy skoncentrowane na ławkach, przy placach zabaw.
  Mam wrażenie, że emitują infradźwięki. Pojawia się jedna i za chwilę nadciągają kolejne. Przez krótką chwilę badają teren. Wyciągają telefony komórkowe, bo akurat teraz naszła je chęć na trajkotanie. Wypływa z ich ust papka zbita ze słów kupiłam, ugotowałam, a Marysia powiedziała, mo właśnie podła, no nie zrobił i musiałam znowu sama, wpadnę na kawkę kochanieńka,pewnie że wpadnę ... W między czasie krzyczą uważaj, nie zabieraj, nie słoneczko,to nie do ciebie,oddaj chłopcu foremkę ... Już po chwili łączą się i paplają, że tak ładnie na dworze, bo ostatnie dwa tygodnie jedna siedziała z chorym w domu, a druga to prawie trzy i jeszcze ona chora była, a ten piach to kiedy wymienią, bo jak jedna była w ciąży, to wtedy wymieniali, a Jaś już prawie półtora roku ma i ona to chciała rodzić naturalnie, bez znieczulenia ale poród był kosmicznie trudny. Aha, aha... ja to chciałam karmić ale nie miałam pokarmu. Eeeee, uuuuu nie możesz nie mieć mleka. Każda ma. Nie chciałaś karmić, bo ja to nie mogłam ale wiesz kosmiczny poród.
  Tak to trwa, aż nadejdzie pora obiadu, pozbycia się kupy zwalonej w pieluchę lub zmiany grupy na tę, która akurat obserwuje sąsiadów.
  Zwrot akcji. Kluczowy moment dnia. Wtedy wspinają się na wyżyny.
  Jestem socjopatką. Nie chcę i nie umiem. Nie umiem i nie chcę nawiązywać z tym gatunkiem jakichkolwiek relacji. Klepać o czyimś bajzlu, skoro swojego mam po kokardę. Licytacji, która lepszą w stadzie jest.
  Wymiotuję wewnętrznie. Oddalam się od stada, niczym wyleniała i kulawa owca.  Pewnie powiedzą, że to moje nasypało piachu na bujaczke.
  A ja Was mam na focie matki! He he he, tse tse tse;)

poniedziałek, 4 marca 2013

Bezchmurny dzień...

  Jak cudownie dzisiaj było...Od samego rana czyste niebo i piękne słońce. Gdyby nie pusta noc spowodowana nie wiadomo czym, byłoby pewnie jeszczcze piękniej. Pierwszy kontakt z niepowtarzalnymi okolicznościami przyrody zafundowała mi Pierworodna.
  Telefon zadzwonił. Numer mi nieznany. Pomyślałam sobie, może ktoś wreszcie zaproponuje mi wymarzoną pracę. Z lekką ekscytacją odebrałam telefon.
- Słucham?
- Mamuś! To ja! - no i po robocie. Ja pierdzielę. Wszędzie się wetną. Jak plaga jakaś.
- Co tam? - w tym czasie Młody Bacho demolował salon i rozsypał we wgłębienia fotela płatki śniadaniowe. Stałam w ciepłych promieniach słońca, patrzyłam na ten syf i słyszę w telefonie...
- Przynieś mi list na polski.
Co??? Kur... Znowu mam coś Jej przynieść do szkoły? Co będzie jak wrócę do pracy? Wiecznie czegoś zapomina, rozwala, brudzi. Nie trafiam do niej z niczym. Porażka. Straszę, ostrzegam, proszę, tłumaczę, zabieram kieszonkowe, szlaban na tv i mp3. Nic!
- Nie obiecuję! Może przyjdę. Jak się wyrobię!
- Mamo proszę - słyszę rozpacz i terror w głosie.
- Powiedziałam, że zobaczę. Nie obiecuję. Muszę ubrać Młodego i mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia - zgrywałam konsekwentną.
- A co robisz? - zapytała tonem niosącym ze sobą przesłanie, że cokolwiek bym nie robiła i tak jest nic niewarte. W takich momentach na usta ciśnie mi się GÓWNO ROBIĘ MOJE KOCHANE DZIECKO!!! Gryzę się w język. I tak to nie pomoże, a pewnie za kilka dni, podczas wymiany zdań w otoczeniu negatywnych emocji wykrzyczy, że źle się do niej odnoszę.
  Kończąc rozmowę z nieusatysfakcjonowaną młodocianą sprawdziłam o której ma przerwę. Ubrałam  brata młodocianej.  Sprawdziłam dwa razy, czy w tym amoku spakowałam cholerny list na polski i ruszyłam w drogę.
  Jak cudnie było na dworzu, aż polazłam na skróty i upieprzyłam obuwię i wózek w mega błocie. ... ! List dostarczony.
  Po powrocie ze szkoły Pierworodna zapragnęła również wykorzystać sprzyjającą aurę. Wydziadowała od naiwnej Jednostki wyjście z koleżankami na rolki, kasę na kebsona i loda. Miała posprzątać. Olała. Po powrocie powiedziała, że ma dla mnie niezbyt dobrą wiadomość. Ja pier...co znowu!? Otóż z kartkówki z maty dostała ocenę o jeden gorszą niż ostatnio. Pierwsze co mnie dopadło to duma, że moje dziecko w tak zawoalowany sposób przekazuje złe informacje. Zachowałam to jednak dla siebie i wydobył się ze mnie skowyt " Trójęęę? Chyba jesteś śmieszna! Mówiłaś, że już nie potrzebujesz się uczyć do tej kartkówki! Koniec moja panno! Rób co chcesz. Patrz się tępo w plamę na ścianie. Nie ucz się. Mam to gdzieś. Ja tylko wyciągnę konsekwencje.Do pokoju!!!".

A pokój wygląda tak...

2KC

  W niedzielę dogorywałam. To cena, jaką Jednostka Matka płaci za udział w spotkaniach towarzyskich. Jako, że towarzystwo podejmowałam u siebie, chciałam przechytrzyć Młodego Bacho i przetrzymać go tak długo, jak tylko się da z nadzieją, że tem pośpi rano proporcjonalnie dłużej.
  O 22 Konkuba udał się ułożyć syna jego jedynego do spania. Efekt był taki, że ojciec zszedł razem z dzieckiem.

  Przybłędy siedziały dzielnie, mimo nieobecności Pana Z Domu. Były zadowolone. Na stół, poza trunkiem i napitkiem, wjechało sporo dobrej strawy. Sałaty w towarzystwie focacci, makaronowe muszle nafaszerowane mięsem heroicznie walczyły z  farfalle z pesto i kaparami. Na koniec na talerzach zagościły racuchy z jabłkiem, wanilią i musem jogurtowo-malinowym. (Próbowałam ale nie wiem, jak można pisaś taką grafomańską kupę na tych kulinarnych blogaskach).

  Żadnego przepisu nie podam, bo wszystko jest skryte w mojej duszy i niczym się nie inspirowałam. Wystarczy, że Przybłędy wymiotły ze swoich talerzyków wszystko. Mało nie wyjadły zdobień:))

  Skoro świt Młody oznajmił wszem i wobec, że niecny plan naiwnej matki się nie powiódł. Wstał tak samo wcześnie jak wtedy, kiedy idzie spać o 20, zdecydowanie niewyspany i marudzący nad głową Jednostki, która głowę tę złożyła na łóżku o 4 rano, uprzednio spożywając biały, wysokoprocentowy trunek.

  Miłosierny Konkubent pozwolił mi poleżeć, w dzikim hałasie dobiegającym zza ściany, jeszcze 2h. O Panie, Łaskawco!!!

  Mimo klimatu pospożyciowego, nie odpuściłam. Kilka dni temu, do katorżniczeChodakowskiej dołączył plan treningowy do półmaratonu.

  Konkubent uważa, że spacer z dzieckiem może mieć miejsce tylko w centrum, w parku, a i drogę z domu do samochodu też się da podciągnąć pod spacer...

  Spakowałam Młodego do wózka i poleciałam na 8,5km. Niech mi ktoś powie, że nie można!!!:))) Największą satysfakcję odczuwałam, jako że klasyczną zołzą jestem, kiedy mijałam pary z dzieckiem w wózku i widziałam, że matka jest wzorowo zapuszczona. Żeby nie było, to faceci nie pozostawali w tyle.

  Laski jak już wyjdą za mąż, urodzą bachory, to mają wywalone na wszystko, co związane jest z ich wyglądem!

Ps. Interfejs zmodyfikowany 4 Kocio:)))



czwartek, 28 lutego 2013

Po prostu po ludzku

   Muszę wyrazić swoje oburzenie. W skrzynce na listy znalazłam ulotkę wzywającą do protestu przeciwko legalizacji związków partnerskich. Inicjatorem tej zacnej akcji jest Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Piotra Skargi. Sugerują, żeby człowiek wszystko rzucił, zapieprzał na pocztę po znaczek i słał protest do Donalda, zanim ten ze świętej, polskiej ziemi zrobi Sodomię i Gomorię.
   Na jakiej podstawie taka zbieranina katotalibów zaśmieca moją skrzynkę. Dlaczego nie zajmą się, ci chrześcijanie wielkiego serca, uduchowieni do granic możliwości, niosący słowa Jezusa, bądź co bądź króla Polski, wydatkowaniem pieniędzy na potrzebujących. Tylko tych naprawdę, a nie na księży potrzebujących nowej chatynki albo autka, czy call girls, aborcje lub zatajanie pedofilskich wybryków. Stowarzyszenie to z kulturą nie ma nic wspólnego. Specjalnie za patrona wzięli sobie Piotra Skargę, bo dobrze nazwisko komponuje się z celem statutowym organizacji. Teraz w imię Piotra i oczywiście Jezusa, organizują zapewne protesty, demonstracje,bojówki, wystosowują skargi, plują nieczystym w twarz. To oni wiedzą najlepiej, co można, a czego nie. Ciekawe, czy mają targety? "Drodzy W w marcu musimy zrealizować następujący plan: 3 demonstracje w obronie życia poczętego, spalenie tęczy na Placu Zbawiciela, zaszczucie kilku homo i demonstrację pod domem Kazi Szczuki".
   Muszę teraz zacząć czychać na tych ulotkowych roznosicieli. Jak dopadnę, to zaciągnę do domu, gdzie jałowy związek partnerski kwitnie od lat, kiedy moje osobiste Bachory będą nadzwyczaj aktywne, bajzel powstawać będzie z prędkością większą niż prędkość światła. Młody nakituje w pieluchę. Starsza będzie miała fochy, Konkubent dostanie gorączki i stanie się śmiertelnie chory. Do tego zadzwoni moja Rodzicielka. Przyjdzie pan naprawić zmywarkę. Na koniec wezmę delikwenta/-tkę i zaprowadzę na naszą jedyną, osiedlową pocztę wielkości komórki lokatorskiej, która musi obsługiwać ponad 100-tysięczne osiedle, a panie urzędniczki zawsze mają ważniejsze rzeczy do zrobienia, niż obsługiwanie petentów.Postawię w kolejce, żeby sobie kupił jebany znaczek i wysłał swoją ulotkę do Donalda. Chociaż tak będę mogła doświadczyć tę osobę. Gdybym była prawdziwym chrześcijaninem, to podpaliłabym stos, wezwała księdza egzorcystę, zakuła w kajdany, rzuciła do lochu i zwyzywała. No ale ja jestem tylko jałowa...



poniedziałek, 4 lutego 2013

Qlturalna sobota

 Łikendy są zmorą dla Jednostki Matki. Skazani jesteśmy na siebie przez 24h. W tygodniu jest jakoś łatwiej. Szybko, na pół etatu.W piątek zasypiając na kanapie swojej lub cudzej, trzeźwym lub nie, odganiasz od siebie myśl o sobotnim poranku, kiedy to w środku nocy - bo bachorzaste bestie żyją w innej strefie czasowej i dla nich to już jest pewnie 12 a.m. - słyszysz, że smok wypada z łóżeczka, które w tym samym czasie zaczyna ruszać się, jak gdyby stało na właśnie przemieszczających się płytach tektonicznych. Leci na moją twarz ukochany pies Młodego. Mimo tego, że tkwię nieruchomo pod kołdrą i udaję, że nie żyję, Potomek nie daje za wygraną. Z uśmiechem i dobrym słowem na ustach "Ja pierdolę! No to se kurwa pospałam i tak do zajebania!", zwlekam się z kołtunem na łbie. Człapię do łazienki i tam w lustrze widzę obcą mi osobę. Tylko ciuchy mamy podobne. Udaję, że to tylko majaki wynikające z niewyspania. Pośpieszna toaleta i akcja w kuchni, dopiero co sprzątniętej. Milion pytań, czy dziecko zje jajeczko,a może mleczko, parówkę, bułeczkę, wracamy do jajeczka i tak w koło. W pewnym momencie Bachorek rzuca "Buła". Ufff!!! Coś wreszcie zje, a po chwili uświadamiam sobie, że właśniej chuj strzelił porządek w chatynce.
 W tak zwanym międzyczasie pojawia się Pierworodna. Ona ma też wronie gniazdo na głowie ale pewnie jeszcze się rozpoznaje w lustrze. Z nią jest walka, żeby się umyła, ubrała i zaplanowała menu na śniadanie. Na wszystkich trzech płaszcyznach nie potrafimy osiągnąć konsensusu. W negocjacje wkracza Konkubent. Coż mogę rzec... Są pewne dziedziny,w które nie powinniśmy się angażować, kiedy nie posiadamy należytych umiejętności. Negocjacje kończą się krzykiem i płaczem Pierworodnej.
 Pada żelazne pytanie "Co dzisiaj robimy?" Jak to co?! Kino, teatr, spotkanie ze znajomymi, masaż, basen, siłka, drzemka, melanż wieczorny. To co zawsze robi rodzina z dwójką dzieci. Głupie pytanie!
 Postawiliśmy na ukulturalnienie udając się do Galerii Sztuki XX i XXI Wieku w Muzeum Narodowym w Warszawie. Czas szybciej zleci. Dzieci sztuki lizną.
 Starsza, na wiadomość o tym cudownym przedsięwzięciu, nadęła się i zakomunikowała, że ona w żadnym wypadku nigdzie nie idzie. Zrozumiałam, że kocha sztukę poprzez wyparcie. Dodała, po krótkiej, ale dosadnej wymianie zdań, że pójdzie (bo obiecałam gorącą czekoladę) ale bierze ze sobą na znak protestu mp3.
 Młody był szczęśliwy, że idzie do pani z jabłkiem (Kobieta z jabłkiem, Mika Mikun, 1926 r.). Taki mały,a już wrażliwy na sztukę.
 Wdarliśmy się do prawie pustego muzeum. Oddaliśmy kurtki do socjalistycznej szatni i sru do windy. Biegnie za nami pani z obsługi (bez jabłka) i pyta się, czy my będziemy zwiedzać. Zrobiłam wielkie oczy i potwierdziłam, że właśnie w tym celu przyszliśmy do tego przybytku. Pani zaprosiła nas do kasy. "Do kasy?" - zapytałam z jeszcze większymi gałami. "A to nie jest za darmo? Ostatnio było. Nie tak dawno. W zeszłym tygodniu!" - byłam gotowa na walkę. "Owszem proszę pani. Za darmo jest we wtorki"- pani średnio uprzejmie udzieliła mi informacji. Super! Teraz będę musiała zabulić za Pierworodną, która za chwilę pęknie i zostaną po niej tylko słuchawki i mp3.
 Ekspozycje oglądał Konkubent. Ja walczyłam z Młodym, uśmiechami pań, których rozczulał maluszek w muzeum i z zacietrzewionymi minami bab, które uważały, że ten mały szkodnik rozpieprzy wystawę w drobny mak. Na ramieniu wisiała śmiertelnie znudzoną, nienawidzącą brata i tych idiotycznych obrazów Starsza.
 Przecież już to widziałam, to się poświęcę jako Jednostka Matka z krwi i kości. Raz wystarczy. tym bardziej, że poprzednim razem byłam z Młodym, a więc mogłam spokojnie wszystko oblukać...!
 Na zakończenie gimnastyki między  obrazem, rzeźbą, grafiką i rysunkiem z lat 20 i 30,dziełami filmowymi polskiej awangardy, fotografiami, fotomontażami, performancem z ostatniego czterdziestolecia, wpadliśmy do księgarni. Zachwyciliśmy się przez ułamek sekundy pięknymi albumami, fanastycznymi książkami dla dzieci tych mniejszych i tych trochę większych, m.in. zajebistego wydawnictwa Hipopotam Studio, po czym płynnie przeszliśmy do tłumaczenia Starszej, żeby nie była  tłumokiem i ignorantką, a Młodemu, że nie kupimy mu kolejnej zabawki. Obydwoje mieli to najgłębiej, jak można mieć. Jedno pluło toksyczną mazią nienawiści na wszystkie pozycje książkowe, a drugie rozerwało opakowanie z Reksiem w kapeluszu góralskim. Rachunek zwiększył się o kolejne 20pln i kolejny foch Pierworodnej, że jej nic nie kupujemy.
Już niebawem poradnik "Jak twórczo spędzać czas z tym, co się samemu spłodziło i wydało na świat". Tymczasem fotograficzne podsumowanie tej soboty.

środa, 30 stycznia 2013

Marsjanizm

 Amerykańscy naukowcy odkryli, przebadali, zaobserwowali naprawdę wiele. Nie udało im się jednak wyprzedzić odkrycia mojej Rodzicielki. W procesie zawiłych analiz, które zachodzą w jej mózgu zawyrokowała, że córka moja jedyna cierpi na niezwykle rzadką, skomplikowaną w przebiegu i zakaźną chorobę - marsjanizm. Nic tam najstraszniejsze zarazy tego świata. Marsjanizm to nadzwyczajny wirus. Nikt do tej pory nie odkrył, poza moją Rodzicielką, choroby psychicznej, która rozprzestrzenia się drogą kropelkową. Ona tego dokonała! Już  nie mam wątpliwości do kogo powędruje kolejna nagroda Nobla. 
 Wypada napisać kilka słów o tym, jak doszło do tego przełomowego odkrycia. Badania trwały około 8 lat, czyli mniej więcej od czasu, kiedy w moim niepoukładanym życiu pojawił się kolejny "chaos element" w postaci Konkubenta. Rodzicielka bacznie się obiektowi badawczemu przyglądała. Zastosowała swoje standardowe strategie:

1. Jestem miła, sympatyczna, nawet bardziej niż kiedykolwiek dla mojej córki.
2. Jak mi coś nie podpasuje, to cię zniszczę poprzez zalanie jadem.

 Do wdrożenia w życie strategii nr 2 upłynęło kilka ładnych lat. W tak zwanym międzyczasie dziecię moje powoli, acz skutecznie, zaczęło wkraczać w okres najbardziej pożądany przez Jednostkę Matkę, a mianowicie, jak już wszyscy podejrzewają i czekają z napięciem, okres dojrzewania. Znamy, znamy! Każdy z nas w większym lub dziko ogromnym stopniu tego doświadczył.*
Mojej Rodzicielce, mimo tak potężnego umysłu, w głowie się nie mieści, że jej malutka wnuczusia, w której pokładała takie nadzieje, którą kreować chciała  na ideał i metody wychowawcze zastosować diametralnie inne od tych, które praktykowała na mnie, stała się D Z I W N A. Jak się okazało dziwność mojej córki polega między innymi na tym, że nie chce jeść twarogu, a przecież kiedyś tak pięknie jadła. Jadła, a i owszem, ku mojej uciesze nie tylko twaróg ale i kalafiora, kanapki z wędliną, ryby, jajecznicę, jajko na miękko, zupy i wiele innych. Jadła, jadła aż ... dorosła. 
 Rodzicielka odważnie dodałała, że D Z I W N A jest po mnie, a niejedzenie twarogu to zdecydowanie objaw marsjanizmu, który jest zaraźliwy. 
Zastanawia mnie czy moja dziwność to dowód na to, że złapałam to cholerstwo, czy jednak geny. Oczywiście te po mieczu!
 Rodzicielka nie ujawniła najważniejszych wyników swoich badań, że źródłem zarazy jest nikt inny jak Konkubent. Pewnie utrzymuje to w tajemnicy, bo chce go oddać NASA albo agentom Mulder i Scully. 
Czekam na rozwój choroby. Może chociaż w ten sposób zapiszę się na kartach historii, a moja R będzie miała ze mnie jakiś pożytek. Chociaż pewnie doda, że mogłabym zapaść na bardziej reprezentatywną przypadłość, a tak znowu się za mnie musi wstydzić i co powiedzą w Szwecji ale już trudno, jak zawsze robię po swojemu. 
Czekam na transformację...może zrezygnujemy wtedy z cyfrówki i będę sama nadawała sygnał? Aktualnie wyglądamy tak. Ja nie widzę żadnych zmian.

*(Ups! Jest jakiś wyjątek? Czyżby tylko moja Rodzicielka nie...? Być może jest to podstawa do kolejnej rozprawy naukowej - "Jakie są skutki przeżywania okresu nastoletniego buntu w wieku 50+?".


 

środa, 23 stycznia 2013

Analiza pragnień

Jestem przekonana, że to obciążenie inteligentnych i wrażliwych jednostek. Starałam się policzyć ile razy w ciągu miesiąca dokonuję takiej to analizy. Wynik świadczy chyba o tym, że mam zaburzenia osobowościowe. Okazuje się bowiem, że codziennie! Może to jednak zaburzenia pamięci i zwyczajnie nie pamiętam poprzednich rozważań.
Czego pragnę? Nie jestem przecież oryginalna i wymagająca. Chcę wyglądać jak połączenie Beyonce i Perfekcyjnej Szmuli od mojego kumpla Jaca Rozenka.
Moje Bachory muszą być zdrowe, mądre, posłuszne i oczywiście najlepsze z całej populacji bachorów.
Konkubent ma mnie podziwiać, wspierać, doceniać, chwalić, bzykać wtedy, kiedy chcę i nie bzykać, kiedy nie chcę. Powinien zarabiać tyle, żebym ja nie musiała pracować ale nie mógłby mi wyliczać ile wydaję i mówić, że ja to w domu nic nie robię, kiedy on ciężko pracuje.
Podróżować po świecie chciałabym.
Tajniki nowych dziedzin zgłębiać. Więcej słuchać, widzieć, czytać, bywać.
W zasadzie pracować też bym chciała ale nie dla Korpo Matki,co to potrzeby kreuje. Wiadomo też, że nie w Biedrze, która potrzeby zaspokaja w kooperacji z Korpo Matką. Sukcesy osiągać bym chciała ale nie poświęcając życia rodzinnego i zdrowia, i tak już wątłego, psychicznego. Za pracę sowicie wynagradzana być powinnam.
Oryginalnego robić coś i artystyczny płomyk w duszyj mej rozniecić do poziomu ognia piekielnego (o ile takowy istnieje).
Z bachorami chodzić do lasu, na wystawy, zagniatać ciasto, leżeć na łące, wydurniać się przy muzyce. No ale surową matką też bym mogła być. Takim idealnym połączeniem chińskiej i zachodniej szkoły wychowania potomstwa.
Rozmawiać z rodziną o problemach i spotykać się ze zrozumieniem oraz chęcią zmiany z ich strony, bo wiadomo powszechnie, że ja wiem lepiej i obserwatorem jestem i doskonały warsztat psychologiczny posiadam.
Konkubent mógłby przecież sprzątać, gotować, prać, szyć, prasować.
Pragnę jeść bezkarnie słodycze, spalać kalorie jak lokomotywa na najwyższych obrotach.
Wysypiać się.
Otwarcie krytykować zjebów i doprowadzać tą krytyką do pozbywamia się ich z mojego najbliższego i najdalszego otoczenia.
Mieć znajomych, którzy wciąż zabiegają o moje towarzystwo. Święty spokój też chcę mieć wtedy, kiedy chcę!
To tak w telegraficznym skrócie.
Czy to zbyt wiele? Wrócę do tego jutro, kiedy już przystąpię do kolejnej analizy.
Na razie chuj wielki z tego. Konkubent śpi, a bachorzyna nie. Zeżarłam parówki i zapiłam winem (do reszty się nie przyznam). Zjeby mają się lepiej niż ja. Rano rzucę jakimś niecenzuralnym słowem, kiedy usłyszę o 6 "baba dyda".
Czy jest mi źle? Akurat dzisiaj nie...akurat dzisiaj...
Wykres dla analizy pragnień przygotował wybitny artysta Henryk Stażewski.



środa, 9 stycznia 2013

Z sennika Jednostki Matki...dla M1

Wąskie grono wie, że w mojej głowie wojna. Szersze może jedynie snuć podejrzenia. W dzień chaos. Nocą amok.
Ile jest w snach naszych rozmyślań za dnia? Ile podświadomości?
Dzisiejszej nocy zdążyłam być w Lublinie...nikogo tam nie mam, nie znam, nie wiem czemu akurat tam! Mieszkałam w M-3 z moimi rodzicami. Fuck! wszyscy na kupie. Dizajn chaty dosyć słaby. Podejrzewam wielką płytę, wieżowiec ze ssypem. Pewnie waliło kotletami mielonym na klatce, a 80% mieszkańców miało boazerię i kasetony.
Moja Rodzicielka opierdzielała mnie i traktowała jak zagilowaną nastolatkę. We śnie bałam się jej postawić.
To akurat podświadomość i dowód, że ta część zalęknionego dziecka jeszcze we mnie:)
Rozmawiałam przez telefon z jakimś dziennikarzem, którego nie znałam ale niby znałam. Chciał się umówić na kolację o 23. No ale ja się przecież bałam mamie powiedzieć. O czym wtedy, we śnie pomyślałam? Że nie ma ze mną M1! Aaaaaa! Czemu akurat jej tam nie ma, jak jej potrzebuję?! Z nią nawet mamie bym powiedziała, że idę z facetem na kolację, bo mam do cholery 30lat:))
Poczułam taki smutek, pustkę i tęsknotę...

Piszą, że łapacz snów nie pozwala ulecieć żadnemu z nich. A co pozwala? Może się spytam rdzennego Indianina ze Świnoujścia...? Ciekawe czy zimą koncertuje?

wtorek, 8 stycznia 2013

Potwory spod wyra

W nocy, kiedy mój potomek miał wyjebane na spanie, kolejny raz opadając na łóżko, po podróży na hasło " babu dyda", wystawiłam nogę spod koldry. Ta oto noga wylazła poza ramę łoża i wtedy pojawiła się myśl, że już się nie boję, że mnie złapie COŚ za nogę. Potwór, czyjaś lodowata ręka. Kiedyś bałam się tego za każdym razem, kiedy wystawiałam girę poza wersalkę...tak u rodziców była wersalka. Kocham ją, chociaż już nie żyje:)
Bałam się też końca świata, komety Halley'a. Myślałam w nocy, co zabrałabym, kiedy trzeba by się ewakuować. Zawsze to były rzeczy posiadające wartość emocjonalną. Nigdy praktyczną. Zegarek z misiem na beczce od taty, finka od dziadka, jasiek od babci...Zawsze też planowałam jak z nimi się spotkać w jednym miejscu, żeby umierać albo przeżyć razem.
Tej nocy uświadomiłam sobie, że nie boję się potworów spod łóżka. Zaczęłam się zastanawiać, czego boją się moje Bachory. Koniec świata miał być i nie było. Czy to znaczy, że znowu kolejna cząstka dziecka odeszła bezpowrotnie...?

sobota, 5 stycznia 2013

Sobota! Imieniny kota ...

Ilość słów wypowiadana przeze mnie, do moich Bachorów, powinna zostać obciążona opłatą klimatyczną. Mówię ciągle to samo i tylko marnuję tlen. Może przestanę mówić. Efekt pewnie będzie taki sam. Głupia jestem, że tyle gadam. Chociaż moja matka też gadała. Oj! Jak ona gadała... Babcia nie zostawała w tyle, chociaż zawsze to było gadanie podszyte doświadczeniem, własnymi błędami wychowawczymi. Z naturą widać nie wygram. Taka konkluzja.
W PiP'ie przechodzało się dzisiaj dwóch PD. Spotkaliśmy się przy świeżych ziołach. Wrzuciłam pośpiesznie bazylię do koszykosamochodu, w którym piszczał młodszy. Jeden z PD wąchał miętę ...przed tym i jeszcze długo po, kiedy ja z szałem w oczach, biegałam po sklepie. Chociaż nawet gdybym mogła wąchąć, to pewnie tego bym nie robiła. Dlatego nie mam bloga kulinarnego. Jak żyć?
Z wielkim bólem wypełzłam na basen. Fociwo wprawdzie z wakacji ale kostium wciąż ten sam.

czwartek, 3 stycznia 2013

Wymiot do gara

Od pewnego czasu już nie tańczą. Teraz wszyscy gotują, fotografują i wrzucają na swoje blogaski żarło, którego przepis jest z głębi oczywiście serca. Wiadomo też, że nikt się niczym absolutnie, ja pierdolę, nie inspiruje. Takie talenta stąpają po naszej i obcej ziemi (gdyż niektóre migrują za gramanicę, aby smakować z obcych garów). I tak sobie gotują, cykają focisze, wrzucają do sieci, komentują nawzajem, liżą sobie dupska w tej kulinarnej blogosferze. Jak ktoś nie wyliże, to hejter! Oczywiście są ludzie, którzy zajmują się tylko gotowaniem i dla takich kulinarnych cymbałów jak ja, którzy non stop szukają inspiracji, co do gara wrzucić, zamieszczają zajebiste przepisy, których nie kraszą skwarami gównianych opowiastek o życiu. Kwestia smaku jest niewątpliwie moim faworytem. Zaraził mnie nim gatunek, który jest na wyginięciu - przyjaciółka. To pewnie już teraz się nawet tak nie nazywa:))) Dzisiajsze odkrycie mojej kulinarnej wyroczni  Gotuj z cthulu. Nasz klimacik:)
Natomiast, jak czytam o kojących pierogach, które stały się inspiracją, TAK INSPIRACJĄ, żeby coś na blogasku moim napisać, chcę puścić mega pawia na stół kuchenny i na te wszystkie grafomańskie teksty i te ręce ściskane przez Lidki, te zdjęcia zamieszczane w magazynach o lajfstajlu i fotografy, na wszystkie fudisrudi, które pieją pod każdym wpisem, a w realu kurwią i dupska obrabiają.
 Pewnie tak piszę dlatego, że hejtera ze mnie na maksika. Zazdroszczę ot i tyle. Dlatego ja też robię szamanko, fociwo trzaskam i wrzucam...DOGADZAJĄCE KOTLETY, ktore można stosować jako kulki gejszy, czy coś tam. SAŁATA Z MŁOTKIEM , żeby pierdolnąć się w czoło. Gorąco polecam natchnionym blogozjebkom.
Kto da lajka?Kto udostępni?